21 listopada 2012

20


                Mieć rację nie zawsze jest fajnie. A już na pewno nie w takim przypadku. Ale to nic, odegramy się. Nieskromnie powiem, że na genialny pomysł zemsty, oczywiście, wpadłam ja. Chłopaki pomogli mi go dopracować, a najbardziej Frodo! Kto by pomyślał, prawda? Taki cichy, spokojny… Tokio Hotel chyba naprawdę musieli mu zaleźć za skórę. Zresztą, co ja gadam. Każdemu z nas nadepnęli na odcisk! Tylko, nie spodziewałabym się takiej… hm… kreatywności w obecnej sytuacji ze strony Frodo. Tak, dobrze to ujęłam.
Eeeee, nie! Nic więcej nie napiszę. Nawet tutaj. Nie chodzi o to, że wystawiam ten pamiętnik pod nos Billowi, nie, nie. Bardzo dobrze go chowam, nigdy nie wyjmuję z plecaka, z którym też rozstaję się tylko wtedy, kiedy mam wejść na scenę. Jeżeli kiedyś te zapiski naprawdę trafią na e-bay (a ja wciąż w to wierzę!), to trzeba stopniować napięcie. No, bo co to za frajda tak od razu wystawiać wszystko na talerzu? Żadna. Poza tym, jeżeli będę to czytać za 10 lat, to napięcie też się przyda.
Dobra, starczy tych pierdół. Są ważniejsze rzeczy. Jeszcze trzy koncerty i wracamy do domu na święta! Ale się za nimi stęskniłam, rany… Zwłaszcza, że Jas już dwa dni mi nie odpisuje na maila. Tylko dwa dni? Jak ja jej JEDEN dzień nie odpisywałam, to wysłała mi trzy wiadomości z zapytaniem, czy przypadkiem życie gwiazdy rocka nie uderzyło mi zbytnio do głowy… Też mi coś! Jeszcze żeby miało mi co uderzyć! Prawie codziennie zrywają nas o świcie, szybkie śniadanie (Adrien spóźnia się ZAWSZE, bez wyjątków, jak on to robi?), zazwyczaj cały dzień na hali, potem chwila relaksu przed koncertem, show i, albo w kimę do hotelu, albo pakujemy się do autobusu i jedziemy dalej. Na wygodnym łóżku w hotelu nie możemy długo spać, a w tourbusie nie da się odpocząć! Ja muszę mieć idealną ciszę do spania, a tu silnik chodzi cały czas, no i Georg tak okropnie chrapie! Jakby rozdzierali na raz milion prześcieradeł przy akompaniamencie starych rur wydechowych. Chyba będę musiała zainwestować w stopery do uszu. Tak Jas, te luksusy mnie wykończą.
Trochę myślałam o planie trasy i mało jest koncertów w kraju. No bo, co to sześć koncertów? Berlin, Hamburg, Köln, Oberhausen, Monachium i Leipzig. Moim zdaniem mało, ale może ja się nie znam. Po świętach będziemy jeździć po Europie. Najpierw Francja, Hiszpania, Austria, Dania, Czechy, Słowacja, Grecja, a potem koncertem w Moskwie zacznie się trasa po Azji. Będziemy nawet w Japonii! Ale czadowo, zawsze chciałam tam pojechać i zobaczyć w końcu więcej ludzi mojego wzrostu. Ok., żartuję, nie tylko po to. Podobno David chciał wcisnąć jeszcze koncert w Indiach, jeżeli udałoby mu się to załatwić, ale raczej nic z tego. Zbytnio puścił wodze fantazji, ale chyba wciąż próbuje. Twardziel.
Wszyscy jesteśmy tak strasznie podekscytowani, że będziemy w tylu wspaniałych krajach! To pewnie jedyna okazja, żeby uczestniczyć w czymś tak cudownym. Mój optymizm trochę przygasł, chyba nabrałam do tego dystansu. Nie ma co się tak nakręcać, co ma się stać, to się stanie. Powinno się żyć tak, jakby każdy następny dzień miał być tym ostatnim i z ogromną wdzięcznością przyjmować to, co zsyła nam los. Ale to zabrzmiało tak... patetycznie trochę, nie? Tylko taka jest prawda! Możemy jeździć po całym świecie i dawać ludziom swoją muzykę, dzielić się z nimi naszym szczęściem i radością z jej tworzenia – niesamowite uczucie.
Zmieniając temat, David nie załatwił nam na razie żadnego wywiadu. To pewnie przez to, co chlapnęłam… Mam nadzieję, że coś nam jeszcze wykombinuje, bo ten pierwszy jakoś mnie nie zachwycił. Ta dziennikarka prawie nie pytała się o nas, tylko o Tokio. Może i jesteśmy ‘dodatkiem’ na trasie, ale też jesteśmy ciekawi! Chociażby nasza nazwa. Nawet się o nią nie zapytała, co za prosiak. Może jej powstanie nie jest jakieś mega ciekawe, owiane tajemnicą czy czymś, ale też ma swoją historię. Chcecie ją poznać? Proszę bardzo. Nawet jakbyście nie chcieli to bym wam powiedziała.
Pomyślałam, że trzeba wymyślić coś fajnego, bum – i już. Genialna jestem, nie? Ojeeeeeju, to też żart. Czemu łapiecie wszystko na poważnie? Haha.
Swoją pewnego rodzaju opowieść zacznę od tego, że na początku to mnie tam wcale nie chcieli. Ehe, Adrien może sobie gadać, że tak cudoooownie objawiłam się z głosem na uroczystości rodzinnej i od razu mnie przyjęli, ale to ściema. I to totalna! On chyba nawet o tym nie myślał… Sama musiałam się wprosić, bo mój szanowny brat chciał mieć stricte męski zespół. Nie wiem, skąd wziął mu się taki przesąd, ale wymyślił sobie, że kobiety w zespole przynoszą pecha. Nonsens. Tak więc, pewnego pięknego dnia udało mi się wejść do nich na próbę. Adrien chyba do tej pory nie wie, jak to zrobiłam, brawo dla niego. Prosiłam, czy mogę zaśpiewać choć jedną piosenkę. Adrien, oczywiście, kategorycznie odmówił, ale Frodo kazał mu siedzieć cicho i demokratycznym głosowaniem wbiłam się do zespołu. Już wtedy nazywali się Real Pleasure – z racji tego, że byłam nowa wolałam się nie wypowiadać na temat beznadziejności nazwy. W każdym razie nie tak od razu i na szczęście wcale nie musiałam, bo chyba złamałabym serce Matthiasowi.
Kiedy koledzy z klasy Adriena, Matthiasa i Frodo dowiedzieli się, że w końcu znaleźli wokalistę, natychmiast zażądali mini koncertu. Przyszła cała klasa, nawet ten głupi Aaron, który ślinił się do mnie, odkąd tylko przyszłam do liceum. Wszystko było ok., aż w pewnym momencie było małe spięcie i ze wzmacniacza najpierw poszedł huk, a potem dym. Akurat kiedy Adrien wyciągał solówkę i ja zaraz miałam wejść z wokalem. Wszyscy przecierali uszy, bo huk był naprawdę spory, a Lukas powiedział, że ta nasza przyjemność może zabić. Wtedy wpadła mi do głowy nazwa Kill Pleasure, ale Frodo wymyślił lepiej – Killing Pleasure. I tak zostało, a koledzy z klasy chłopaków stwierdzili zgodnie, że pasuje idealnie. Nie powiem, mile mnie to połechtało, a co. W końcu był to komplement, nie?
Nad samym sensem i przesłaniem nie musieliśmy zbyt długo dyskutować. Killing Pleasure w wolnym tłumaczeniu to zabójcza przyjemność.  W muzyce od zawsze chodziło o dawanie przyjemności, choć kiedy słucham niektórych gniotów, made in ‘juesej’, to poważnie się nad tym zastanawiam. Muzyka ma wznieść na wyżyny przyjemności, uzależniać, uśmierzać ból i być lekarstwem na wszystko. A to, bądź co bądź, wyklucza się z zabójstwem lub jakąkolwiek inną formą śmierci. To taki trochę paradoks, bo kiedy odczuwa się przyjemność nie chce się umierać, raczej się o tym nie myśli, bo przyjemność nie może zabić. To nie idzie w parze. Dosyć ciekawa gra słów, prawda? Chociaż okej, dla narkomana przyjemnością jest dać sobie w żyłę, wciągnąć nosem czy zapalić. Moim zdaniem ten temat można drążyć, dyskutować o nim i się zastanawiać, a to mnie cieszy, bo nazwa nie jest nudna. Hmm, zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że jest intrygująca!
Jest też drugie znaczenie. Jako zespół chcemy dawać z siebie wszystko, chcemy dawać ludziom tę przyjemność, bo to działa w obie strony. Kiedy oni ją odczuwają, to to wraca do nas ze zdwojoną siłą i ładuje nam akumulatory na więcej. Zabójcza przyjemność to coś extra, niewyobrażalnie wielka bomba szczęścia, której dawka może ‘zabić’, zwalić z nóg. Coś jak narkotyk, że dostajesz taką mocną dawkę, ledwie uchodzisz z życiem, ale chcesz więcej i więcej. I to jest dla nas wysoko postawiona poprzeczka, pniemy się do niej, a kiedy jej dotykamy, przestawiamy ją jeszcze wyżej. I tak w kółko. Nie wiem, czy kiedyś osiągniemy tę ‘zabójczą przyjemność’, może nigdy… Ale warto o to walczyć.
Ale się rozpisałam! O tym mogę gadać naprawdę długo. Zaraz, muszę zerknąć na zegarek, żebym nie spóźniła się na koncert… Ok., mam jeszcze 20 minut. Ech, wiem, że zawsze piszę przed koncertem, ale chyba tylko wtedy mam czas. Nie lubię go marnować, także zawsze muszę coś robić, bo mnie roznosi. Jedni mówią, że mam ADHD, inni że za dużo energii… W sumie trochę jednego i drugiego. Kiedy leniuchować, to leniuchować. Nie szukam głupich pretekstów, jak Matthias, żeby tylko poleżeć i odpoczywać. Na przykład: zjadłem obiad, muszę odleżeć; albo wszedłem po schodach, muszę odpocząć; byłem w ubikacji, moje trawienie musi się unormować, czyli? Poleżę sobie. Podniosłem kubek – o Boże! Muszę przez to leżeć aż 15 minut! Matthias jest po prostu trochę lepiej rozwiniętą (fizycznie, oczywiście) formą leniwca z epoki lodowcowej.
Nastąpił przełom! Na ostatnim koncercie! Aż muszę o tym napisać, to coś niesamowitego. Pierwszy raz… Hm, jak teraz tak myślę, to były aż dwa takie pierwsze razy na tym koncercie. Pierwszy pierwszy raz to fakt, że wyszłam na scenę bez stresu, nawet najmniejszego. A jeżeli był to go nie odczuwałam. I może to jest recepta na udane show… Chociaż nie sądzę. To było zdecydowanie logiczne. A drugi pierwszy raz to bawiąca się publiczność! Nie mieli zaciętych min, wrogiego wzroku lub obojętności na twarzy. Ok., zawsze ktoś się bawił, jak graliśmy, ale to był naprawdę mały odsetek w porównaniu z trzecim koncertem. Wtedy bawili się wszyscy, albo prawie wszyscy. W pewnym momencie zabrakło mi głosu, utknął mi w gardle, bo widziałam, jak skaczą i powtarzają ze mną słowa piosenek. Czułam się, jakby ktoś doczepił mi skrzydła, a klatka piersiowa miała za chwilę eksplodować czystym szczęściem. Chłopaki też to poczuli, a Matthias potem mało się nie posikał. Dobra, ja trochę też. Troszeczkę! Było obłędnie, zdecydowanie.
Ups, muszę już kończyć. Mam do pogadania jeszcze z Barney’em, muszę go o coś poprosić… A mówiłam, że żona chce do niego wrócić? Świetnie, no nie? Będzie więcej czasu spędzał z dziećmi! Mam nadzieję przynajmniej.
Dobra, dobra, lecę. Nie mogę się spóźnić. Powiem tylko, że będzie jazda! Ehe, ogieeeeeń!
Cześć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz