Mieć rację nie zawsze jest fajnie. A już na pewno nie
w takim przypadku. Ale to nic, odegramy się. Nieskromnie powiem, że na genialny
pomysł zemsty, oczywiście, wpadłam ja. Chłopaki pomogli mi go dopracować, a
najbardziej Frodo! Kto by pomyślał, prawda? Taki cichy, spokojny… Tokio Hotel
chyba naprawdę musieli mu zaleźć za skórę. Zresztą, co ja gadam. Każdemu z nas
nadepnęli na odcisk! Tylko, nie spodziewałabym się takiej… hm… kreatywności w
obecnej sytuacji ze strony Frodo. Tak, dobrze to ujęłam.
Eeeee, nie!
Nic więcej nie napiszę. Nawet tutaj. Nie chodzi o to, że wystawiam ten
pamiętnik pod nos Billowi, nie, nie. Bardzo dobrze go chowam, nigdy nie wyjmuję
z plecaka, z którym też rozstaję się tylko wtedy, kiedy mam wejść na scenę.
Jeżeli kiedyś te zapiski naprawdę trafią na e-bay (a ja wciąż w to wierzę!), to
trzeba stopniować napięcie. No, bo co to za frajda tak od razu wystawiać
wszystko na talerzu? Żadna. Poza tym, jeżeli będę to czytać za 10 lat, to
napięcie też się przyda.
Dobra,
starczy tych pierdół. Są ważniejsze rzeczy. Jeszcze trzy koncerty i wracamy do
domu na święta! Ale się za nimi stęskniłam, rany… Zwłaszcza, że Jas już dwa dni
mi nie odpisuje na maila. Tylko dwa dni? Jak ja jej JEDEN dzień nie odpisywałam,
to wysłała mi trzy wiadomości z zapytaniem, czy przypadkiem życie gwiazdy rocka
nie uderzyło mi zbytnio do głowy… Też mi coś! Jeszcze żeby miało mi co uderzyć!
Prawie codziennie zrywają nas o świcie, szybkie śniadanie (Adrien spóźnia się
ZAWSZE, bez wyjątków, jak on to robi?), zazwyczaj cały dzień na hali, potem
chwila relaksu przed koncertem, show i, albo w kimę do hotelu, albo pakujemy
się do autobusu i jedziemy dalej. Na wygodnym łóżku w hotelu nie możemy długo
spać, a w tourbusie nie da się odpocząć! Ja muszę mieć idealną ciszę do spania,
a tu silnik chodzi cały czas, no i Georg tak okropnie chrapie! Jakby
rozdzierali na raz milion prześcieradeł przy akompaniamencie starych rur
wydechowych. Chyba będę musiała zainwestować w stopery do uszu. Tak Jas, te
luksusy mnie wykończą.
Trochę
myślałam o planie trasy i mało jest koncertów w kraju. No bo, co to sześć
koncertów? Berlin, Hamburg, Köln, Oberhausen, Monachium i Leipzig. Moim zdaniem
mało, ale może ja się nie znam. Po świętach będziemy jeździć po Europie.
Najpierw Francja, Hiszpania, Austria, Dania, Czechy, Słowacja, Grecja, a potem
koncertem w Moskwie zacznie się trasa po Azji. Będziemy nawet w Japonii! Ale
czadowo, zawsze chciałam tam pojechać i zobaczyć w końcu więcej ludzi mojego
wzrostu. Ok., żartuję, nie tylko po to. Podobno David chciał wcisnąć jeszcze
koncert w Indiach, jeżeli udałoby mu się to załatwić, ale raczej nic z tego.
Zbytnio puścił wodze fantazji, ale chyba wciąż próbuje. Twardziel.
Wszyscy
jesteśmy tak strasznie podekscytowani, że będziemy w tylu wspaniałych krajach!
To pewnie jedyna okazja, żeby uczestniczyć w czymś tak cudownym. Mój optymizm
trochę przygasł, chyba nabrałam do tego dystansu. Nie ma co się tak nakręcać,
co ma się stać, to się stanie. Powinno się żyć tak, jakby każdy następny dzień
miał być tym ostatnim i z ogromną wdzięcznością przyjmować to, co zsyła nam
los. Ale to zabrzmiało tak... patetycznie trochę, nie? Tylko taka jest prawda!
Możemy jeździć po całym świecie i dawać ludziom swoją muzykę, dzielić się z
nimi naszym szczęściem i radością z jej tworzenia – niesamowite uczucie.
Zmieniając
temat, David nie załatwił nam na razie żadnego wywiadu. To pewnie przez to, co
chlapnęłam… Mam nadzieję, że coś nam jeszcze wykombinuje, bo ten pierwszy jakoś
mnie nie zachwycił. Ta dziennikarka prawie nie pytała się o nas, tylko o Tokio.
Może i jesteśmy ‘dodatkiem’ na trasie, ale też jesteśmy ciekawi! Chociażby
nasza nazwa. Nawet się o nią nie zapytała, co za prosiak. Może jej powstanie
nie jest jakieś mega ciekawe, owiane tajemnicą czy czymś, ale też ma swoją
historię. Chcecie ją poznać? Proszę bardzo. Nawet jakbyście nie chcieli to bym
wam powiedziała.
Pomyślałam, że trzeba wymyślić
coś fajnego, bum – i już. Genialna jestem, nie? Ojeeeeeju, to też żart. Czemu
łapiecie wszystko na poważnie? Haha.
Swoją
pewnego rodzaju opowieść zacznę od tego, że na początku to mnie tam wcale nie
chcieli. Ehe, Adrien może sobie gadać, że tak cudoooownie objawiłam się z
głosem na uroczystości rodzinnej i od razu mnie przyjęli, ale to ściema. I to
totalna! On chyba nawet o tym nie myślał… Sama musiałam się wprosić, bo mój
szanowny brat chciał mieć stricte męski zespół. Nie wiem, skąd wziął mu się
taki przesąd, ale wymyślił sobie, że kobiety w zespole przynoszą pecha.
Nonsens. Tak więc, pewnego pięknego dnia udało mi się wejść do nich na próbę.
Adrien chyba do tej pory nie wie, jak to zrobiłam, brawo dla niego. Prosiłam,
czy mogę zaśpiewać choć jedną piosenkę. Adrien, oczywiście, kategorycznie
odmówił, ale Frodo kazał mu siedzieć cicho i demokratycznym głosowaniem wbiłam
się do zespołu. Już wtedy nazywali się Real Pleasure – z racji tego, że byłam
nowa wolałam się nie wypowiadać na temat beznadziejności nazwy. W każdym razie
nie tak od razu i na szczęście wcale nie musiałam, bo chyba złamałabym serce
Matthiasowi.
Kiedy
koledzy z klasy Adriena, Matthiasa i Frodo dowiedzieli się, że w końcu znaleźli
wokalistę, natychmiast zażądali mini koncertu. Przyszła cała klasa, nawet ten
głupi Aaron, który ślinił się do mnie, odkąd tylko przyszłam do liceum.
Wszystko było ok., aż w pewnym momencie było małe spięcie i ze wzmacniacza
najpierw poszedł huk, a potem dym. Akurat kiedy Adrien wyciągał solówkę i ja
zaraz miałam wejść z wokalem. Wszyscy przecierali uszy, bo huk był naprawdę
spory, a Lukas powiedział, że ta nasza przyjemność może zabić. Wtedy wpadła mi
do głowy nazwa Kill Pleasure, ale Frodo wymyślił lepiej – Killing Pleasure. I
tak zostało, a koledzy z klasy chłopaków stwierdzili zgodnie, że pasuje
idealnie. Nie powiem, mile mnie to połechtało, a co. W końcu był to komplement,
nie?
Nad samym sensem i przesłaniem
nie musieliśmy zbyt długo dyskutować. Killing Pleasure w wolnym tłumaczeniu to
zabójcza przyjemność. W muzyce od zawsze
chodziło o dawanie przyjemności, choć kiedy słucham niektórych gniotów, made in
‘juesej’, to poważnie się nad tym zastanawiam. Muzyka ma wznieść na wyżyny
przyjemności, uzależniać, uśmierzać ból i być lekarstwem na wszystko. A to,
bądź co bądź, wyklucza się z zabójstwem lub jakąkolwiek inną formą śmierci. To
taki trochę paradoks, bo kiedy odczuwa się przyjemność nie chce się umierać,
raczej się o tym nie myśli, bo przyjemność nie może zabić. To nie idzie w
parze. Dosyć ciekawa gra słów, prawda? Chociaż okej, dla narkomana
przyjemnością jest dać sobie w żyłę, wciągnąć nosem czy zapalić. Moim zdaniem
ten temat można drążyć, dyskutować o nim i się zastanawiać, a to mnie cieszy,
bo nazwa nie jest nudna. Hmm, zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że jest
intrygująca!
Jest też
drugie znaczenie. Jako zespół chcemy dawać z siebie wszystko, chcemy dawać
ludziom tę przyjemność, bo to działa w obie strony. Kiedy oni ją odczuwają, to
to wraca do nas ze zdwojoną siłą i ładuje nam akumulatory na więcej. Zabójcza
przyjemność to coś extra, niewyobrażalnie wielka bomba szczęścia, której dawka
może ‘zabić’, zwalić z nóg. Coś jak narkotyk, że dostajesz taką mocną dawkę,
ledwie uchodzisz z życiem, ale chcesz więcej i więcej. I to jest dla nas wysoko
postawiona poprzeczka, pniemy się do niej, a kiedy jej dotykamy, przestawiamy
ją jeszcze wyżej. I tak w kółko. Nie wiem, czy kiedyś osiągniemy tę ‘zabójczą
przyjemność’, może nigdy… Ale warto o to walczyć.
Ale się
rozpisałam! O tym mogę gadać naprawdę długo. Zaraz, muszę zerknąć na zegarek,
żebym nie spóźniła się na koncert… Ok., mam jeszcze 20 minut. Ech, wiem, że
zawsze piszę przed koncertem, ale chyba tylko wtedy mam czas. Nie lubię go
marnować, także zawsze muszę coś robić, bo mnie roznosi. Jedni mówią, że mam
ADHD, inni że za dużo energii… W sumie trochę jednego i drugiego. Kiedy
leniuchować, to leniuchować. Nie szukam głupich pretekstów, jak Matthias, żeby
tylko poleżeć i odpoczywać. Na przykład: zjadłem obiad, muszę odleżeć; albo
wszedłem po schodach, muszę odpocząć; byłem w ubikacji, moje trawienie musi się
unormować, czyli? Poleżę sobie. Podniosłem kubek – o Boże! Muszę przez to leżeć
aż 15 minut! Matthias jest po prostu trochę lepiej rozwiniętą (fizycznie,
oczywiście) formą leniwca z epoki lodowcowej.
Nastąpił
przełom! Na ostatnim koncercie! Aż muszę o tym napisać, to coś niesamowitego.
Pierwszy raz… Hm, jak teraz tak myślę, to były aż dwa takie pierwsze razy na
tym koncercie. Pierwszy pierwszy raz to fakt, że wyszłam na scenę bez stresu,
nawet najmniejszego. A jeżeli był to go nie odczuwałam. I może to jest recepta
na udane show… Chociaż nie sądzę. To było zdecydowanie logiczne. A drugi
pierwszy raz to bawiąca się publiczność! Nie mieli zaciętych min, wrogiego
wzroku lub obojętności na twarzy. Ok., zawsze ktoś się bawił, jak graliśmy, ale
to był naprawdę mały odsetek w porównaniu z trzecim koncertem. Wtedy bawili się
wszyscy, albo prawie wszyscy. W pewnym momencie zabrakło mi głosu, utknął mi w
gardle, bo widziałam, jak skaczą i powtarzają ze mną słowa piosenek. Czułam się,
jakby ktoś doczepił mi skrzydła, a klatka piersiowa miała za chwilę eksplodować
czystym szczęściem. Chłopaki też to poczuli, a Matthias potem mało się nie
posikał. Dobra, ja trochę też. Troszeczkę! Było obłędnie, zdecydowanie.
Ups, muszę
już kończyć. Mam do pogadania jeszcze z Barney’em, muszę go o coś poprosić… A
mówiłam, że żona chce do niego wrócić? Świetnie, no nie? Będzie więcej czasu
spędzał z dziećmi! Mam nadzieję przynajmniej.
Dobra,
dobra, lecę. Nie mogę się spóźnić. Powiem tylko, że będzie jazda! Ehe,
ogieeeeeń!
Cześć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz